poniedziałek, 10 października 2011

Kto ma kielbase, ten ma wladze

Pod naciskiem roznych grup spolecznych ;) sprobuje cos wrzucac co jakis czas na blog. Nie jest latwo, bo dostep do netu mam tu (dla niewtajemniczonych - na Camino w Hiszpanii) limitowany i nietani. Dlatego na biezaco informuje o sytuacji na Facebooku, bo tak jest szybciej i mniej zobowiazujaco, by tak rzec.


Przeszlismy juz ponad 500 km, zostalo nam niecale 300. Mamy swoje rytualy i rytmy. Znamy wzajemnie swoje mocne i slabe strony. Powoli mozna zaczac podsumowania.

Zacznijmy od... kwiatkow.

Przez pierwsze dni Janusz chodzil pierwszy, daleko daleko przed reszta towarzystwa, czyli Grzeskiem i mna (kolejnosc nieprzypadkowa). Dochodzil na umowione miejsce odpoczynku i dopiero tam na nas czekal. Ukulam nawet na te okazje regule, ze ja odpoczywam, zeby moc chodzic, a on chodzi, by moc odpoczywac. Potwierdzil. Tak to wygladalo - jak najszybciej przechodzil dany odcinek drogi (wg jego nomenklatury - osiagal zamierzony cel), zeby "miec go z glowy" i spedzic milo czas w jakims barze nad kawa z mlekiem.

Mielismy w tym czasie stala gadke z Grzeskiem. Wygladala ona mniej wiecej tak (ostatni czlon sie zmienial w zaleznosci od sytuacji vel dystansu dzielacego nas od Janusza):
- A wujek gdzie?
- Lejos, muy lejos (hiszp. daleko, bardzo daleko)
- Wujek to juz pewnie w Madrycie/ Santiago/ na noclegu.

***

Z Januszem zwiazane sa liczne anegdoty dotyczace jezykow. Wazne przy tym, ze kolega ma charakterystyczny dla biznesmenow brak poczucia obciachu. Gdy nie da sie rozmawiac po niemiecku (a w Hiszpanii, rzecz jasna, nie zawsze jest to mozliwe), Janusz po prostu przechodzi na polski. Kiedys rozmawial tak dosc dlugo z pewnym Wlochem.
- On do mnie po swojemu, to ja do niego tez - wytlumaczyl nam swoja filozofie.
O dziwo, obaj interlokutorzy wygladali na usatysfakcjonowanych rozmowa.

Najslynniejszy wypadek nastapil jednak kilka dni pozniej.
Robilam chlopakom za tlumaczke (hmm.), ale przyszedl wreszcie ten wielki dzien (w Najera 29.09), gdy mieli sami zrobic zakupy. Na kolacje planowali zurek, potrzebowali kielbasy. Zalezalo im, zeby to byla kielbasa wieprzowa (cerdo), a nie wolowa (ternera). Jak sie upewnic, czy kupuja wlasciwa? To proste!
Wedlug opowiesci Grzesia Janusz spojrzal pytajaco na ekspedienta, wskazal palcem na kielbase i zapytal:
- Muuuuu...
Mozna? Mozna.

Nieco pozniej, w Villacazar de Sirga, w schroniskowym zestawie sniadaniowym bylo mleko. Stalo na stole w kartonie z napisem... "Muuuu..."
- Patrz, Janusz, to nie byla kielbasa, zapytales po hiszpansku o mleko - nie wytrzymal Grzegorz.

Od kiedy jednak dzieki tej Januszowej przypadlosci spotkalismy Tomka i dzieki temu trafilismy (zupelnie wbrew planom, co nie znaczy, ze przypadkiem - podobno nie ma przypadkow) na nocleg do Grañon, przestaly mi te jezykowe w(y)padki przeszkadzac.
Janusz jak zwykle szybko dobil wtedy (30.09) na umowione miejsce odpoczynku w Santo Domingo de la Calzada. Zdjal buty, polozyl sie na laweczce i czekal, az my sie z Grzeskiem do niego dotelepiemy. Ktos go pozdrowil zwyczajowym hiszpanskim "Hola". Janusz otworzyl jedno oko, zobaczyl, ze to ksiadz, wiec zamiast po hiszpansku odpowiedzial mu po polsku "Szczesc Boze". Tak poznal ks. Tomka Blaszczyka z Poznania, od filipinow. Ale to temat na oddzielna opowiesc. 

***
Wrocmy do kielbasy.

Chyba drugiego dnia naszej wedrowki chlopcy wymyslili, ze zjemy sniadanie po drodze, podczas odpoczynku na tzw. lonie natury. Wieczorem kupilismy bule, kielbase, serki topione i mleko. Grzes podzielil produkty, zeby kazdy cos niosl.
Rano idziemy, idziemy, Janusz jak zwykle wtedy polecial gdzies daleko naprzod. Po jakiejs godzinie Grzesiek zaczal sie jakos dziwnie krecic. Wreszcie poczekal na mnie (wtedy szedl zwykle jako drugi) i pyta:
- Masz kielbase?
- A skad, serki mi dales przeciez - odpowiadam, nie czujac jeszcze powagi sytuacji.
- No to mamy przechlapane, Janusz wzial - on na to.
- Kto ma kielbase, ten ma wladze - skomentowalam, wreszcie rozumiejac, o co mu chodzi.
Nie w pore, okazalo sie.
- No ja tez nie jestem taki bez szans, mam bulke i mleko - Grzesiek na to obronnie.
Pojelam, ze ja z nedznymi serkami jestem w ogonie, ze serki dane do niesienia wyznaczaja moje miejsce w stadzie ;)
Bo o tym, ze kielbasa byla najwazniejsza, to nikogo chyba przekonywac nie trzeba? Wszak nawet historyczne strajki mialy poczatek w... braku miesa.
Zwyczaj robienia sniadan "w drodze" sie nie utrzymal, zaczelismy korzystac z barow. Za duzo chetnych do noszenia kielbasy??

***
A skoro juz kwiatki przytaczam, to zacytuje moje ulubione sformulowanie dokonane przez Grzeska.
Otoz Grzes do mnie kiedys (rozmawiamy sobie czasem o roznych sprawach) ozwal sie tymi slowy:
- Seks jest przereklamowany. Jak dorosniesz, to sie przekonasz :)

***
Prezes Gregorio przeczytal pierwotna wersje tego, co wyzej, i nic nie mowi.
- I co?
- Moze byc, ale jest jeden blad merytoryczny - mowi.
Zaczyna sie, mysle, i czekam.
- Napisalas, ze kielbasa byla nam potrzebna do fasoli! A chodzilo przeciez o zurek!!! -  oburzyl sie Wielki Cenzor :)
Wciaz jestem przekonana, ze chodzilo o dzien z fasola, ale... zmienilam, zeby nie podpadac. Bo jeszcze mnie za kare nie dopuszcza do gara i zostane o chlebie i wodzie ;)


***
W piatek (07.10) Grzesiek:
- Zbliza sie weekend. To co robimy? Moze zrobmy sobie jakas piesza wycieczka? Na przyklad do Leon...
Nie musze chyba dodawac, ze w planach mielismy z natury rzeczy dojscie w niedziele do Leon :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz