wtorek, 21 marca 2017

Dotarłam do mety



Jestem żywym (!) przykładem, że biegi masowe są dla każdego. W niedzielę 19 marca spontanicznie dołączyłam do biorących udział w biegach przełajowych „Powitanie Wiosny” i… przeżyłam.



Kocham sport, ale ostatnio jest to, by tak rzec, miłość platoniczna. Najczęściej uprawiam takie dyscypliny jak siad długotrwały przy biurku oraz rajdy moim bolidem o mocy 80 KM po polskich drogach, a ze sportów ekstremalnych – wchodzenie po schodach. Trzech schodach.

Mimo to usłyszałam zew: weź udział. I nie było odwrotu. Poszłam, jak stałam. Z bagażnika wyciągnęłam buty wożone w nim na wypadek trudnych warunków podczas pracy w terenie. Miałam do wyboru gumiaki do kolan albo noszące znamiona znacznego zużycia adidasy no name. Wybrałam te drugie, chociaż taplając się potem w błocie i brodząc w rozlanym strumyku, zastanawiałam się, czy była to aby dobra decyzja.

Rano padał deszcz ze śniegiem i obowiązywało ostrzeżenie o silnym wietrze w porywach do 75 km/h, ale to mnie nie powstrzymało. Przy zapisach bez mrugnięcia okiem czytelnym podpisem poświadczyłam, że jestem zdrowa na ciele i umyśle, i na własną odpowiedzialność ryzykuję tym zdrowiem, a nawet życiem. Interesowały mnie tylko odpowiedzi na dwa pytania: czy dostanę medal, gdy dobiegnę (bez żartów z tym „dobiegnę” – gdy dotrę na metę), i czy jest limit czasowy, w którym mam tego dokonać. Medal miał być, a limitu miało nie być. No to ruszamy!

Ruszyłam. I odkryłam swoje powołanie – biegłam jak natchniona. Szybka jak gepard. Dystans 5,5 km śmignęłam w 15 minut. No dobrze – naprawdę to gdy robiłam drugie okrążenie, rozstawieni na trasie wolontariusze dopytywali, czy na pewno chcę biec (tak, tak powiedzieli przez grzeczność) jeszcze trzecie. Wyczułam w ich głosie resztki nadziei, ale zdusiłam ją, odpowiadając, że owszem. A gdy pokonywałam trzecie okrążenie, organizatorzy zaczęli już zwijać taśmę wyznaczającą trasę i rozbierać płotki. Może nawet rozpoczęto poszukiwania, czy nie zabłądziłam… Być może też pobiłam (anty)rekord trasy, pokonując ją swoim kuśtykomarszotruchtem w około 50 minut.

Bardzo przepraszam organizatorów i współuczestników. Ale wiecie co? Tego typu bieg powinien być nawet bardziej dla takich jak ja nowicjuszy niż dla maratończyków, których wielu w nim pobiegło. A jeszcze lepiej, jeśli jest dla wszystkich. I chyba tak było tym razem, bo nikt mi nie powiedział złego słowa, a na trasie doświadczeni koledzy nawet wspierali dobrym. I jeszcze ta radość z dotarcia do mety! Bez konieczności reanimacji. Bezcenne. Polecam.


Tekst ukazał się w Tygodniku LOKALNA nr 12 (677), wt. 21.03.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz