środa, 5 maja 2010

Nienawidzę biegać!

Od dziecka nienawidzę biegać. Rower, siatka, skok w dal, a nawet wzwyż – proszę bardzo, ale biegi – nie i już. Co w takim bieganiu można lubić? Wszystko się przy tym w człowieku trzęsie, a kiedy człowiek jest akurat kobietą, to trzęsie się w dwójnasób, by tak rzec.

W podstawówce zmuszana do udziału w biegach podczas szkolnych zawodów sportowych wybierałam sprint – żeby… szybko mieć to z głowy. Do dłuższego znoju nie przekonała mnie ani lektura „Samotności długodystansowca”, ani obejrzenie „Maratończyka” z Dustinem Hoffmanem w roli głównej (z filmu zapamiętałam zresztą głównie scenę tortur „dentystycznych”). Nie pomogły zdjęcia uprawiających jogging szczupłych i powabnych aktorek ani amerykańskich prezydentów.

Nawet Jerzemu Nurkowi z mińskiego Klubu Biegacza Dreptak nie udało się mnie do biegania namówić, choć jego opowiadania z pewnością przygotowały grunt do tego, co miało nastąpić. Bo skoro ludziom się chce biegać codziennie, bez względu na pogodę, to coś w tym bieganiu musi być! Coś być może nawet uzależniającego, więc wręcz niebezpiecznego. A skoro w grę wchodziło coś niebezpiecznego, to przecież musiałam spróbować i ja – fanka wspinaczki górskiej i wszelkich sportów ekstremalnych, łaknąca adrenaliny jak kania dżdżu.

Przyszłam na trening w sobotę 1 maja. W niedzielę zrobiłam sobie trening indywidualny, we wtorek – też. Jeszcze tylko samotny marszotrucht w czwartek, a w sobotę 8 maja znowu przyjdę na wspólny. To chyba rzeczywiście uzależnia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz