Sezon rowerowy uważam za otwarty.
Tak, wiem, późno :) A jeszcze jeśli dodamy, że otwarty... po dwóch latach, to obraz mnie jako rowerzysty ucierpi tym bardziej :)
Zachęcały "Dzienniki rowerowe" Davida Byrne'a, które właśnie czytam. Zniechęcała pogoda - silny wiatr, chmury.
Ale wskoczyłam w odblaskoworóżowobrzoskwiniową wiatrówkę, chwyciłam odblakowozieloną torebkę, o którą mój brat złośliwie wypytuje, czy jest ze skóry żółwia czy aligatora (a jest to - powiedzmy - ekologiczny aligator ;), wsiadłam na swój dwukołowiec i ruszyłam.
I zadziałało. Po kilkunastu kilometrach gęba się sama śmieje (endorfiny najwyraźniej robią swoje). I nic to, że mięśnie tu i ówdzie zgłaszają sprzeciw, że wiatru we włosach aż nadto, że zmokłam i zmarzły mi paluszki. Warto było!
Tylko 35 km na początek. Po okolicy. O tempie nawet nie ma co wspominać, ale... warunki nie sprzyjały ;)
Będę to powtarzać :)
sobota, 7 maja 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz